Where We Belong
Ryan Foster, gwiazda hokeja, po bolesnej porażce i kontuzji wraca do rodzinnego miasteczka, by odzyskać spokój i sprawność. Nie spodziewa się jednak, że los ponownie postawi na jego drodze Emmę – pierwszą miłość, której już raz pozwolił odejść.
Emma Turner od dawna stara się zapomnieć o przeszłości. Poświęca się pracy nauczycielki w Silverbrooke Harbor, unikając myśli o tym, co mogłoby się wydarzyć, gdyby… Aż do momentu, kiedy Ryan nagle pojawia się znów w jej życiu.
Czy stara miłość rzeczywiście nie rdzewieje? A może dawne rany okażą się zbyt bolesne, by druga szansa stała się nowym początkiem?
„Where We Belong” to pełna emocji i czułości historia o uczuciu, które nie da o sobie zapomnieć.
Ryan
National Arena tętniła życiem. Napięcie i ekscytacja były tak namacalne, że czułem je na swojej skórze. Wiedziałem, że kibice liczyli na nas, pragnęli wygranej równie mocno co my. To właśnie dzisiejszy mecz zadecyduje o wszystkim. To dziś się okaże, czy jesteśmy na tyle dobrzy, na tyle sprawni, utalentowani i zdeterminowani, by zdobyć Puchar Stanleya. Napięcie zwiększał fakt, że graliśmy z naszym największym rywalem – Los Angeles Panthers. Jeśli miałbym wskazać jedną drużynę w całym NHL, której nie znosiłem z całego serca, bez wątpienia byliby to właśnie oni.
– Wiem, że jesteście naładowani, wiem, że macie w sobie mnóstwo agresji, którą najchętniej wyładowalibyście na przeciwniku, ale gramy czysto – powiedział Derek St. James, nasz kapitan. – Nie zniżamy się do poziomu Panter, dajemy z siebie wszystko i wygrywamy ten mecz.
– Jakbyś mógł pójść do ich szatni i strzelić podobną przemowę, dodając, że chamskie faule są dla frajerów, to może bylibyśmy trochę spokojniejsi – prychnąłem.
Nie bez powodu nienawidziliśmy LA Panthers. Grali agresywnie, o wiele bardziej niż reszta drużyn w NHL, nie przejmowali się kontuzjami rywali, nic sobie nie robili z zasad fair play. Dla nich liczyło się jedno – zwycięstwo. Wszyscy w drużynie kochaliśmy hokej, podobało się nam, że jest to sport kontaktowy, taki, w którym każdy ułamek sekundy ma znaczenie. Walki na lodzie były nieodłącznym elementem rozgrywek, nie znałem zawodnika, który nie wylądowałby na ławce kar. Jak już mówiłem, hokej to naprawdę sport kontaktowy. Nie baliśmy się interakcji z przeciwnikiem, jednak tym, co różniło Boston Eagles od Los Angeles Panthers, był honor. Nigdy celowo nie wykluczyliśmy przeciwnika z gry na dłużej, nie odstawialiśmy głupich, agresywnych akcji, które mogłyby kosztować innego zawodnika kontuzję lub, co gorsza, zakończenie kariery. O Panterach tego powiedzieć nie mogłem, nasz poprzedni kapitan zapłacił okrutnie wysoką cenę za jedno spotkanie z tą drużyną – stracił swoje marzenia, szansę na dalszy rozwój, wszystko, na co pracował. Ot tak. Teraz nie utrzymywał nawet kontaktu z nikim ze sportowego świata.
– Nie mamy wpływu na przeciwników, możemy tylko starać się wygrać ten mecz w naszym stylu – odpowiedział St. James. – Jesteśmy gotowi, by zdobyć ten puchar.
Przybiliśmy żółwiki i po chwili wyjechaliśmy na lód, by zająć swoje pozycje – Anderson na bramce, Cross i ja na obronie, a naszymi napastnikami byli St. James, Stevens i Sullivan. Kapitan miał rację, byliśmy gotowi, by wygrać ten mecz i zabrać ze sobą Puchar Stanleya, działaliśmy jak dobrze naoliwiona maszyna, niezliczone godziny treningów i mecze, które mieliśmy za sobą, sprawiły, że doskonale znaliśmy siebie, nasze zagrania i reakcje.
Lodowisko było idealnie gładką powierzchnią, w której odbijało się oświetlenie stadionu, nadając tafli bajkowego uroku. Uwielbiałem ten moment, tuż przed pierwszym gwizdkiem, kiedy okrzyki fanów ubranych w koszulki ukochanego zespołu były pełne ekscytacji i nadziei. To właśnie wtedy, nim krążek po raz pierwszy dotknął lodowiska, wszyscy kibice uśmiechali się szeroko. Za chwilę miało się to zmienić.
Gwizdek sędziego przebił się przez okrzyki, krążek upadł na lód i rozpoczął się najważniejszy mecz sezonu. Musiałem pozostać skupiony, a przy tym szybko reagować na zagrania przeciwników. Dziś miałem jasne zadanie – zatrzymać Jacksona Hayesa i uniemożliwić mu przedarcie się do naszej bramki. Serce biło mi w piersi tak mocno, że aż miałem wrażenie, że zaraz wyskoczy na lód – był to skutek podekscytowania, zdenerwowania i wściekłości, którą czułem w stosunku do Panter. Po kilku minutach udało się nam przypuścić skuteczny atak na pole przeciwnika, co tylko ich rozwścieczyło. Wraz z kolegami z drużyny zaczęliśmy brutalne, agresywne natarcie, a jednocześnie ustawiliśmy mur, który trudno było przebić, by chronić Andersona i własną bramkę. Nie spodobało się to drużynie z Los Angeles, która zaczęła odpowiadać fizycznymi atakami, Cross został przyciśnięty do bandy, co nie uszło uwadze sędziego. Wraz z upływem czasu napięcie rosło, kibice coraz głośniej krzyczeli na nas wszystkich, a Pantery rozpoczęły kolejny kontratak na naszą bramkę. Głośne przekleństwa przeciwników świadczyły jedynie o tym, że Anderson był właściwą osobą we właściwym miejscu. Czas przestał mieć dla mnie znaczenie, liczyli się wyłącznie krążek oraz Hayes, który coraz bardziej lekkomyślnie wjeżdżał nie tylko we mnie, ale i w moich kumpli. Zaczynał mnie drażnić, jednak obiecaliśmy trenerowi, jeszcze przed pogadanką St. Jamesa, że nie damy się sprowokować. Cholernie trudno było teraz dotrzymać tej obietnicy.
Zegar tykał, tłum coraz głośniej krzyczał, a to musiało oznaczać, że zbliżał się koniec ostatniej tercji. Na razie remisowaliśmy z naszym największym rywalem, jednak nie mogliśmy się teraz zatrzymać, to był właśnie ten moment, by zagrać o wszystko. Zupełnie niespodziewanie Pantery wykonały zwód i ruszyły z silnym natarciem na naszą bramkę. Instynktownie rzuciłem się w kierunku Hayesa, by go zatrzymać, nim zdołałby zmienić wynik meczu na korzyść Panter. Już prawie go miałem, jechałem z nim łeb w łeb, musiałem wykonać zaledwie jeden ruch, by odebrać mu krążek. I właśnie wtedy poczułem okropne ukłucie, które wykrzyczałem na całe gardło, po czym padłem na zimną taflę lodowiska. Porzuciłem kij i złapałem się za kolano, z którego promieniował tak wielki ból, że zacisnąłem szczęki, byleby znowu nie wrzasnąć. Albo mi się wydawało, albo kibice umilkli w oczekiwaniu na to, aż się podniosę. Sędzia przerwał mecz, a mnie od razu otoczyli przyjaciele. Słyszałem, jak poganiali zespół medyczny, który niemal natychmiast zjawił się u mojego boku.
– Foster, co się stało? Mów, co cię boli – powiedział Ben, nasz lekarz, który towarzyszył nam na każdym meczu.
– Kolano – wysyczałem przez zaciśnięte zęby. Nie chciałem pokazać, jak bardzo jest źle. – Daj mi coś i wracam do gry.
On jednak poruszył moją nogą, a wtedy wyrwał mi się krótki, cichy krzyk. Bolało jak cholera.
– Dla ciebie to już koniec meczu, Foster. Przykro mi, ale musimy cię znieść, nie będziemy ryzykować – odparł, a w jego głosie słyszałem smutek. Zależało mu na naszej wygranej.
Nie mogłem się z tym pogodzić, tak ciężko pracowałem, by pomóc drużynie zdobyć puchar, by pokonać znienawidzonego rywala i udowodnić wszystkim, że można grać fair. Unikałem patrzenia na kolegów, zamiast tego zerknąłem na Hayesa, spodziewałem się aroganckiego uśmieszku czy nawet radości z powodu mojej kontuzji, jednak on wpatrywał się we mnie z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
– Dałeś z siebie wszystko, Ryan, teraz my zrobimy, co możemy, żeby ich roznieść – zapewnił St. James, gdy do mnie podjechał.
Moje miejsce na lodzie zajął Lucas Grey, a ja trzymałem kciuki, by dał radę Hayesowi i reszcie Panter. Grey był młody, ale kochał hokej i miał właściwą determinację, by odnieść w tym sporcie sukces.
Nie zgodziłem się na przeniesienie do szatni, nie mogłem być z przyjaciółmi na lodzie, chciałem więc chociaż dopingować ich z ławki. Oglądanie końcówki meczu z gabinetu lekarskiego nie było opcją – nawet w chwili takiej jak ta, kiedy ból niemal odbierał mi możliwość trzeźwego myślenia. Ben od razu uniósł mi nogę i położył na niej lód, wyklinał przy tym w głos na moją głupotę, bo odmówiłem badania. Wiedziałem, że to nierozsądne z mojej strony, ale przynajmniej tyle mogłem zrobić w tym najważniejszym meczu sezonu.